26 grudnia to bardzo ważny dzień dla wszystkich Anglików nie tylko ze względu na „Boxing Day”, w którym to rozdają oni sobie nawzajem świąteczne prezenty. Data ta jest również zapisana w kalendarzach jako wielkie wydarzenie sportowe. To właśnie wtedy rozgrywana jest najbardziej kultowa kolejka piłkarskich rozgrywek Premier League, do której to fani z całego świata co roku zasiadają z wypiekami na twarzy.
Boxing Day jest zazwyczaj gwarantem arcyciekawych boiskowych
zmagań, w związku z czym zapraszam do sięgnięcia pamięcią do najlepszych z
nich. Oczywiście tworząc taki ranking moglibyśmy od razu opisać wszystkie
spotkania ze słynnej kolejki sezonu 63/64, kiedy to w dziesięciu spotkaniach,
których wyniki sięgały 6:1, 8:2 czy 10:1, padło łącznie 66 goli(!!!). Żeby
jednak nie było tak łatwo, dzisiaj przyjrzymy się jedynie rywalizacjom, które
miały miejsce w XXI wieku. Zapraszam!
1.
Bolton Wanderers 4-3 Newcastle United 2002/03.
W związku z tym, że moja lista nie
jest rankingiem, a jedynie zbiorem najlepszych meczów, charakteryzować będzie
ją chronologia. Zaczniemy zatem od spotkania rozgrywanego pod koniec 2002 roku.
Był to dopiero drugi sezon z rzędu gospodarzy
rozgrywany w najwyższej klasie rozgrywkowej. Nie ciężko więc stwierdzić, że nie
byli oni typowani na faworytów, zwłaszcza że na Reebok Stadium przyjeżdżało
świetne Newcastle ze swoim wybitnym Alanem Shearerem. Legenda „Srok” zakończyła
ten sezon na 6. miejscu w klasyfikacji króla strzelców, mając na koncie 17
bramek. Dwie z nich, Anglik dołożył właśnie tego dnia, wbijając dwukrotnie piłkę
do siatki Jussia Jääskeläinena.
W związku z brakiem szczególnego
doświadczenia w Premier League, Bolton od samego startu sezonu musiało bić się
o utrzymanie. Tym bardziej przyjazd czwartego w tamtym momencie Newcastle,
zapowiadany był jako pogrom ekipy z Horiwch.
A tu jednak niespodzianka. Kibice
gospodarzy, którzy tego dnia zamiast zostać z rodziną przy stole zdecydowali
się pójść na stadion wspierać swoją drużynę, już w 5. minucie zostali bardzo
miło przywitani przez Jay Jay’a Okoche, który to pewnym strzałem zza pola
karnego załadował piłkę pod samą poprzeczkę.
Radość po wyjściu na prowadzenie nie
trwała jednak zbyt długo, bo już 3 minuty później przytłumił ją nie kto inny
jak wspomniany przeze mnie wcześniej Alan Shearer. Legenda Newcsatle wykorzystała
pracę w pressingu swojego kolegi z drużyny – Kieona Dyer’a, a następnie
wpakowała piłkę dość koślawym strzałem do bramki rywala.
Naprawdę niesamowitego tempa zaczęło nabierać to niewinnie zapowiadające się spotkanie. Ledwie sędzia zdążył zagwizdać po bramce Shearera, a już absolutnie niesamowitym strzałem piłkę do bramki skierował lewy obrońca Bolton – Ricardo Gardner. Fenomenalna „czutka” Jamajczyka zakończona „bramką marzeniem”, którą zdecydowanie polecam sobie odtworzyć. „The Trotters” wpadli w entuzjazm, który trwał jak magiczny sen. Bowiem prowadząc 2:1 z tak mocnym przeciwnikiem, nie spoczęli na laurach i jeszcze w 45. minucie pierwszej odsłony Michael Ricketts podwyższył wynik na tablicy do trzech „z przodu”.
Prawdopodobnie mało kto przychodząc na
stadion w to czwartkowe popołudnie spodziewał się takiej sensacji. Gospodarze w
nieprawdopodobnych okolicznościach ogrywali tak mocnego przeciwnika, jakim niewątpliwie
były „Sroki”.
Po tak świetnej pierwszej odsłonie, kibice
na swoje krzesełka wracali z wielkimi nadziejami. Mimo ogólnie słabej sytuacji
w jakiej znajdował się ich ukochany klub, dziś mieli do tego prawo. To był ich
moment, ich 5 minut chwały.
Niesiony dopingiem swoich fanów
Bolton, dalej starał się wywierać presję na rywalach, co w 63. minucie zaowocowało
w bramkę na 4:1 zdobytą przez bohatera, zdobywcę dubletu – Micheal’a Ricketssa.
Przy takim wyniku ciężko było nawet o chwilę zwątpienia i czarnej myśli. Ale,
ale – to jest Premier League, liga, w której do dziś świetnie sprawdzają się
słowa Anity Lipnickiej: „Wszystko się może zdarzyć”.
Ciężko mi dziś stwierdzić czy podopieczni
Bobby’ego Robsona słuchali tego konkretnego utworu, ale być może nawet
nieświadomi jego istnienia, uwierzyli w jego przesłanie zaczynając gonienie
wyniku. 71. I 79. minuta to bramki zdobywane kolejno przez Shola Ameobi’ego i
Alana Shearera, przy czym ta druga – naprawdę ciasteczko, palce lizać. Nie
często ogląda się tak piękne trafienia, a na pewno nie tyle niesamowitych bramek
w jednym spotkaniu. Wobec tego tym bardziej zachęcam do odnalezienia sobie
skrótu tych magicznych strzałów.
Tak więc wynik wynosił już 4:3.
Kibicom Bolotn mogło zrobić się naprawdę ciepło, zwłaszcza że do końca meczu
zostało lekko ponad 10 minut. Być może gdyby trener Newcastle puścił w szatni
wcześniej wspomnianą przeze mnie piosenkę pani Lipnickiej, goście mieliby w
sobie więcej motywacji do wyrównania wyniku, ale tak się prawdopodobnie nie
stało.
Wynik spotkania zatem nie uległ
zmianie. Wspaniały prezent na gwiazdkę otrzymali mieszkańcy liczącego zaledwie
18 tysięcy Horwich, a ich piłkarze, być może niesieni przez falę tego
legendarnego zwycięstwa, zdołali utrzymać się w Premier League na trzeci sezon
z rzędu, wyprzedzając West Ham zaledwie o 2 punkty.
2.
Chelsea 4-4 Aston Villa 2007/08.
Przechodząc dalej zajrzyjmy na dobrze
nam wszystkim znane Stamford Bridge, gdzie 26 grudnia 2007 roku tamtejsza
Chelsea podejmowała Aston Villę. Drużyny doskonale nam znane, chociaż dzisiaj chyba
w lekko odwróconych rolach. Spotkanie przez wielu uważane za najlepszy mecz w historii
Boxing Day i choć nie to na celu ma dzisiejsza lista, to naprawdę jestem w
stanie skłonić się ku tej tezie. Dwa rzuty karne, gol z rzutu wolnego, piękne
bramki zza pola karnego, trzy czerwone kartki, a to wszystko okraszone niesamowitymi
zwrotami akcji i wspaniałą grą do ostatniego gwizdka. Ale po kolei.
Spotkanie 19. kolejki sezonu 07/08 to
spotkanie, które Aston Villa chciała wygrać nie tylko ze względu na chęć
podgonienia ligowej czołówki z ósmej lokaty w tabeli, ale również ze względu na
chęć przerwania niesamowitej passy „The Blues” – gospodarze nie przegrali u
siebie od niemal czterech lat. Nieprawdopodobny rekord, który we współczesnej
piłce zdarza się naprawdę rzadko. Zatem nieciężko jest zauważyć, że mecz ten
zapowiadał się na świetne widowisko.
I takie też ono było. Od pierwszych
minut Aston Villa chciała osiągnąć swój cel – zwycięstwo. Po zgrabnej klepce z
prawej strony boiska, wrzucona przez Gabriela Agbonlahora w pole karne piłka,
po zgraniu głową od John’a Carew’a, trafiła wprost pod nogę Shauna Maloney’a,
który to na wślizgu wpakował ją do siatki Petra Cecha. Legenda czeskiej bramki
nie była tego dnia w najlepszej dyspozycji, o czym z pewnością jeszcze później
się przekonamy.
Tym właśnie sposobem ekipa Martina O’Neill’a
po 14. minutach prowadziła.
Jeszcze przed gwizdkiem kończącym
pierwszą połowę, zdołali oni podwyższyć swoją przewagę do dwóch bramek, a
wszystko ponownie za sprawą Maloney’a, który raz jeszcze wykorzystał fatalną
dyspozycję bramkarza gospodarzy. Cech w kompromitujący sposób przepuścił piłkę
przez „dziurawe” ręce.
Ale spokojnie – doliczony czas gry,
piłkę pod nogami ma magiczny Michael Essien, który swoim balansem ciała
sprawia, że futbolówkę dostarczoną w pole karne wprost na 1 na 1 można zatrzymać
jedynie poprzez faul. Taką właśnie decyzję podjął Zat Knight, który za wszelką
cenę nie chcąc stracić gola do szatni, osłabił swoją drużynę na resztę meczu. Z
jednej strony można go zrozumieć, jednak zachowanie to okaże się naprawdę bezsensowne
dopiero w momencie, gdy strzał z jedenastego metra pewnie wykorzysta nie kto
inny jak Andriy Shevchenko, którego młotek w nodze jeszcze będziemy mogli
dzisiaj podziwiać. I tak oto The Villains stracili bramkę dosłownie na chwilkę
przed gwizdkiem zapraszającym piłkarzy do szatni.
Wynik 1:2 pewnie nie zadowalał
większości zgromadzonych na stadionie kibiców, jednak dzięki przychylności losu,
mogli oni widzieć promyczek nadziei na odrobienie strat i zgarnięcie trzech
punktów.
Sędzia Phil Dowd zaczął drugą połowę
spotkania. Od samego startu widać było, że gospodarze nie chcą zawieść swoich
fanów, co w 50. minucie dosadnie udowodnił nam „Sheva”. Strzał Ukraińca jest
tym z kategorii wartych do zobaczenia, tak więc podobnie jak w przypadku
wcześniejszych goli tego typu, zapraszam chętnych do odtworzenia tej petardy.
Spokój zapanował jedynie na 10 minut,
czyli do czasu szybkiej wymiany ciosów obu ekip. Najpierw w 66. minucie Scotta
Carsona pokonał Alex, natomiast w 72. Petra Cecha po stałym fragmencie gry wrył
w ziemię Martin Laursen. Wynik na tablicy: 3:3. Spotkanie już jest pełne nieoczekiwanych
zwrotów akcji, a przecież do końca jeszcze 20 minut. Na największe fajerwerki
należy się jednak dopiero przygotować.
Warto przypomnieć, że od początku
drugiej połowy, goście grali w dziesiątkę. Wobec tego, po niemal trzydziestu
minutach gry w przewadze, tę niesprawiedliwość postanowił zmienić Ricardo
Carvalho, który za swój absolutnie bezmyślny wślizg otrzymał zaproszenie do
szatni.
Mimo to, „The Blues” byli w stanie
przechylić szalę (no właśnie, chyba nie zwycięstwa) na swoją stronę. Strzał z
rzutu wolnego, o którym wspomniałem na początku, miał miejsce właśnie w 88. minucie,
a jego wykonawcą był Michael Ballack. Świetne uderzenie Niemca było nie do
obrony dla bramkarza „The Villains”, wobec czego na trybunach wybuchł szał.
Kibice Chelsea byli zachwyceni, bo przecież co może zdarzyć się w te parę
minut, które dzieliło wszystkich od ostatniego gwizdka?
No właśnie, co? Ano chociażby
czerwona kartka dla Ashley’a Cole’a, który to w heroicznym stylu zablokował
swoją ręką strzał rywala. I o ile przy czerwonej kartce dla Knighta z pierwszej
połowy mogliśmy się dziwić, o tyle tutaj w pełni rozumiem zachowanie Anglika. To
była naprawdę ostatnia szansa dla gości na wyrównanie, a nikt inny nie mógł już
uratować wyniku. Na jego nieszczęście, oprócz zawieszenia w następnej kolejce,
jego drużyna straciła gola na 4:4. Gareth Barry bardzo pewnie wykorzystał rzut
karny, doprowadzając do remisu.
Tego typu mecze zawsze ogląda się z
wypiekami na twarzy. Liczne zwroty akcji, szybkie tempo i po prostu wysoki poziom
gry, wbijają nas w kanapy, a w przypadku kibiców obu ekip zgromadzonych na
stadionie – w krzesełka. Ostatecznie to chyba ci przyjezdni wrócili do domów w
lepszych nastrojach, bo mimo początkowego prowadzenia, wydarzenia meczowe w
cale nie wskazywały na to, że Święty Mikołaj wręczy im w prezencie chociaż
jeden punkt.
3.
Manchester United 4-3 Newcastle United 2012/13.
Być może ciężko pomyśleć, bo już wszyscy
zdążyliśmy się przyzwyczaić do nowej rzeczywistości, ale druga dekada XXI wieku
zdecydowanie nie należała do Newcastle. „Sroki” w tym czasie nie były już tą samą
drużyną, co za czasów Alana Shearera – często musieli bić się o utrzymanie. Tak
właśnie wyglądało to w sezonie 12/13. Newcastle do ostatniej kolejki walczyło o
przetrwanie, kiedy to Manchester United w swoim ostatnim roku świetności wygrał
mistrzostwo kraju.
Nikt zatem nie miał podstaw do myślenia,
że przyjeżdżająca na Old Trafford ekipa Alana Pardew’a będzie mogła sprawić
większy problem podopiecznym legendarnego Sir. Alexa Fergusona.
No i jak to w Premier League często
bywa – mecz rozpoczął się od niespodzianki. Pierwszego gola tego spotkania
zdobył James Perch, który już w 4. minucie dopadł do piłki, którą po strzale z
dystansu Demby Ba, do boku sparował David de Gea.
Radość z nieoczekiwanego prowadzenia gości
trwała jednak tylko 20 minut, bo po ich upływie w dość komicznych
okolicznościach, futbolówkę do siatki bronionej przez Tima Krula wbił
reprezentujący do dziś barwy United Johny Evans. Angielski defensor mógł polansować
się w glorii chwały jednak tylko przez moment, bo już 3 minuty później, to
właśnie on wpakował sobie piłkę do swojej bramki. Newcastle znów było na
prowadzeniu, a wszystkie próby dogonienia wyniku przed przerwą kończyły się dla
United fiaskiem.
Chociaż nie można tutaj być tak
jednostronnym. Gorąco kibicom United zrobiło się około 40. minuty po faulu
Chicharito przed polem karnym, którego konsekwencją był strzał w poprzeczkę z
rzutu wolnego.
Do przerwy rezultat pozostał bez zmian.
Nieoczekiwanie, choć w pełni zasłużenie wygrywało Newcastle, co z pewnością nie
budziło zadowolenia wśród kibiców na Old Trafford. „Czerwone Diabły” zdawały
sobie sprawę z tego, że nie mogą zawieść swoich fanów, a zwłaszcza w tak ważny
dla nich dzień jak Boxing Day.
Na drugą połowę gospodarze wyszli
żądni krwi. Od samego początku zaczęli atakować i stwarzać sobie kolejne
sytuacje. Jedną z nich w 58. minucie wykorzystał Patrice Evra i ponownie –
bramka do odtworzenia. Szczerze polecam, ponieważ takie trafienia po prostu ogląda
się z przyjemnością. Sytuacja zaczęła wyglądać coraz lepiej, bo wynik wrócił do
pierwotnego stanu. Wszystko wskazywało na to, że napędzony Manchester pójdzie
za ciosem i szybko rozstrzygnie kwestię zwycięstwa.
Na taki stan rzeczy nie chciał się
jednak zgodzić Papiss Cisse, który piłkę otrzymaną na dziesiąty metr wpakował
do siatki z taką mocą, że ta aż podskoczyła. David de Gea był bez szans, a trybuny
Old Trafford ponownie zamilkły. Czas uciekał nieubłaganie, a do końca gry
zostało jedynie 20 minut. Tym bardziej podopieczni Fergusona nie mogli być
zadowoleni z tego, że ich ciężka praca włożona w odrabianie strat znów poszła
na marne.
Jednak długo nie płakali. Mleko się rozlało,
więc trzeba było po prostu działać. Stawką były ważne 3 punkty i zadowolenie
wiernych kibiców. Pierwszy do roboty wziął się Robin van Persie, który po
lekkim bilardzie w polu karnym „Srok” dorwał futbolówkę i wpakował ją z
precyzją do bramki. Holender tym trafieniem dał nadzieje kolegom z drużyny i fanom
na trybunach, że ten mecz jeszcze nie jest stracony. Że w Premier League należy
walczyć do ostatniej sekundy. Próbowali, próbowali, a najbliżej był Chicharito,
który zmarnował swoją stu-procentową sytuację pudłując strzałem „ze szczupaka”.
Mimo to, Meksykanin nie powiedział wtedy ostatniego słowa. Zmarnowana „setka”
nie złamała go w jego próbach i w ostatniej minucie po podaniu od Carricka
wpakował piłkę do siatki.
W tym momencie cały stadion uniósł
się z zachwytu. Ich wsparcie dla drużyny nie poszło na marne. United kolejny
raz pokazało wtedy, że walczy do samego końca nawet w zwykłym ligowym
spotkaniu. Walczy do ostatniej kropli krwi, bo przecież taka jest właśnie Premier
League: Bloody Hell.
4.
Manchester City 6-3 Leicester City 2021/22.
Na deser zostaje nam coś z najnowszych lat. Starcie
Manchesteru City z Leicester City z sezonu 21/22 z pewnością zapadło w pamięci
wielu fanom drużyny Pepa Guardioli nie tylko za sprawą sześciu bramek, które udało
im się wtedy zdobyć, ale również przez szybką stratę trzech goli w drugiej
połowie, co mogło nie zakończyć się kolorowo.
Można powiedzieć, że spotkanie rozpoczęło się klasycznie –
tak, jak City nas do tego w ostatnich latach przyzwyczaiło. 5 minut po otwarciu
meczu, do siatki trafił Kevin de Bruyne, 10 minut później z rzutu karnego zrobił
to Riyad Mahrez, po upływie 7. kolejnych drogę do bramki znalazł strzał Ilkaya Gündogana,
a 240 sekund później, Kaspera Schmeichela dobił Raheem Sterling. Zgadza się – w
25 minut Manchester City zezłomował drużynę Leicester 4:0. Wielu kibiców,
którzy przyszli tego dnia na Etihad spodziewało się ciekawego widowiska, jednak
o takim show pewnie mało który z nich marzył.
Goście przez pierwsze 45 minut nie mogli dojść do słowa, każda
próba otworzenia ich ust kończyła się strzałem z plaskacza prosto w pysk. I
choć brzmi to brutalnie, to idealnie przedstawia sytuację z boiska. Zawodnicy
Brendana Rodgersa byli nieporadni, niczym drużyna z siódmej klasy grająca z klasą
maturalną. Nic nie zapowiadało się na to, żeby cokolwiek mogło się zmienić. Nie
widać było żadnej nadziei na poruszenie drugiej strony tego medalu. Ta pierwsza,
niebieska – świeciła pięknym blaskiem, natomiast ta na odwrocie z czarną, tanią
nalepką z napisem była zdarta i poniszczona.
Ciężko jednak dokładnie stwierdzić, co działo się w obu
szatniach w przerwie. Piłkarze Guardioli być może urządzili sobie tam świąteczne
karaoke, natomiast Rodgers pewnie nie zostawił na swoich podopiecznych suchej
nitki. Prawdopodobnie nigdy nie poznamy jego sztuczek motywacyjnych z tamtego
dnia, ale bez wątpienia zadziałały one.
Na drugą odsłonę „Obywatele” wyszli ospali. Mogłoby się wręcz
wydawać, że piłkarze obu drużyn zamienili się koszulkami, ponieważ między 55.,
a 65. minutą bramki strzelały tylko „Lisy”. James Maddison, Ademola Lookman i
Kelechi Iheanacho kolejno postanowili bronić honoru swojej drużyny. Bęcki z
pierwszej połowy najbardziej do siebie wziął chyba ten ostatni z wymienionych, bo
oprócz bramki, Nigeryjczyk asystował przy reszcie trafień swoich kolegów.
Kibice Leicester mogli mieć dzięki temu nadzieje, że magia
Boxing Day pozwoli im chociaż dogonić Manchester City i doprowadzić do
wyrównania na 4:4. Niestety, nie tym razem. W najlepszej lidze świata oprócz nutki
szczęścia, potrzebne są ogromne umiejętności, a takowymi jak wiemy dysponuje
praktycznie każdy zawodnik „The Citizens”.
Nadzieje gości na choćby 1 punkt zgasił w 69. Minucie Aymeric
Laporte, wykorzystując dośrodkowanie po rzucie rożnym, a resztki jakichkolwiek pozytywnych
myśli „The Foxes” dobił Raheem Sterling, zdobywając tym samym swój dublet.
Mało kto pewnie spodziewałby się takiego rozwoju spraw
zarówno przed spotkaniem jak i po pierwszej połowie. Przez głowę nie przeszłaby
raczej nikomu myśl, że goście będą w stanie zdobyć chociaż jedną bramkę, a co
dopiero tak bardzo zbliżyć się w wyniku do rywali. Ale za to właśnie kochamy
Premier League. Tu może stać się wszystko, o czym przekonujemy się co tydzień.
Na tym właśnie spotkaniu kończymy tę listę. Boxing Day to
zdecydowanie jeden z najbardziej kultowych dni w futbolu na całym świecie,
dlatego uczestnictwo w nim poprzez śledzenie jego rezultatów, to kibicowski
obowiązek. Czy dziś Premier League da radę nawiązać do legendarnego 1963 roku?
Może być ciężko chociażby dlatego, że rozegrane zostanie jedynie 5 spotkań, ale
nie zmienia to faktu, że możemy mieć nadzieje na to, że Święty Mikołaj zdąży
dotrzeć na Wyspy ze swoim workiem wypchanym bramkami. Zatem zapraszam
wszystkich na Boxing Day 2023, a zaczniemy już o 13:30 starciem Newcastle
United z Nottingham Forest.
Zdjęcia: NBC
Sports, BBC News, Churchfedge, The Guardian, The Telegraph.
Komentarze
Prześlij komentarz