Niewątpliwie od kilku dobrych lat, starcie Manchesteru City z Liverpoolem jest najlepszym jakie postronny kibic piłkarski może sobie wyobrazić. Kunszt trenerski, jakim wykazują się zarówno Pep Guradiola jak i Jurgen Klopp, za każdym razem gwarantuje nam mecz na niesamowicie wysokim poziomie. Jak więc wyglądało to dziś? Zapraszam na relację pomeczową.
Mająca już dobrych
kilkanaście lat rywalizacja Guralioli z Kloppem, zawsze mogła wydawać się
atrakcyjną dla oka. Już za czasów, kiedy obaj panowie kierowali niemieckimi
klubami Bundesligi, mecze ich drużyn okraszone były wielkimi emocjami. I dziś,
kiedy to obaj dżentelmeni, od lat trenujący dwie najlepsze drużyny w Anglii,
nie jest inaczej. Starcia City z Liverpoolem nieustannie od paru lat grzeją
kibiców z całego świata na tyle, że uzyskały one miano współczesnej „Bitwy o
Anglię”. Nie stało się to bez powodu – obie ekipy w ostatnich sezonach
zdominowały tabelę Premier League, tworząc duopol na trofeum Premier League.
Dzisiejszy
mecz był arcyważnym zarówno dla The Reds jak i The Cityzens. Zawodnicy z
czerwonej części Liverpoolu bowiem, boleśnie przekonali się przed dwoma laty, ile
może kosztować strata ważnych punktów w środku sezonu, kiedy to przegrali z
Leicester City, co później skutkowało przegraniem rywalizacji o tytuł mistrzowski.
Tak więc nikomu nie trzeba udowadniać, że wygrana tej rywalizacji, będzie miała
kluczowe znaczenie na koniec sezonu.
Oba zespoły
przystępowały do dzisiejszej bitwy będąc w wybornej formie. Mimo wpadek z
Chelsea po jednej stronie, czy z Luton po drugiej, wciąż pozostawały one na
szczycie tabeli.
Mecz z
wysokiego „C” rozpoczął Manchester City za sprawą świetnych ataków duetu
Doku-Silva. Niesamowite dryblingi tejże pary na lewym skrzydle przyprawiały o
zawrót głowy całą defensywę Liverpoolu. I o ile w pierwszych minutach mecz
wydawał się w miarę wyrównany, o tyle chwilę później śrubę zaczęli dokręcać podopieczni
katalońskiego szkoleniowca. W oddalaniu ataków Obywateli z pewnością nie
pomagała wątpliwa dyspozycja Alissona, który to swoimi licznymi kiksami i
niepewnymi interwencjami, wielokrotnie umożliwiał gospodarzom stwarzanie sobie
dobrych okazji. City coraz lepiej bawiło się w polu karnym gości, co obfitowało
w bramkę w 27. minucie zdobytą przez nikogo innego jak Erlinga Haalanda. Dzięki
temu trafieniu, bestia z Norwegii wpisała się na listę strzelców po raz 50 w
swojej historii występów w Premier League. Niesamowity wyczyn godny pochwalenia.
Liverpool
jeszcze w końcówce pierwszej połowy próbował pokazać, że nie chce składać
broni, jednak ich strzały wyglądały tak, jak gdyby ich karabiny ponabijane były
pustakami. Brakowało konkretów, dobrego wykończenia i podjęcia ryzyka. Zatem po
pierwszej odsłonie, zasłużenie korzystny dla siebie wynik utrzymał Manchester City.
Mogło się
wydawać, że Jurgen Klopp zdecyduje się na jakieś konkretne roszady już od
początku drugiej odsłony, jednak Niemiec postanowił zaufać swojej wyjściowej
jedenastce. Jak się chwilę później okazało – nie była to trafna decyzja. 54. minuta
to podwójna zmiana i wejście Diaza z Gravenberchem za mizernie wyglądających
Jotę i Jones’a. Mimo to, że decyzje Kloppa wydawały się słusznymi, ciężko
powiedzieć, że przyniosły one jakieś konkretne korzyści. Liczne okazje dalej
stwarzali sobie gospodarze, głównie za sprawą groźnych stałych fragmentów gry,
z których w pamięci z pewnością pozostanie nam obrazek Akanjego naciskającego na
bezradnego Alissona.
Świetne szanse
City doprowadziły ich nawet do zdobycia gola na 2:0, jednak jak się okazało, ich
obrońca tym razem zbyt ostro potraktował bramkarze The Reds. Ruben Dias musiał
więc obejść się smakiem. Z perspektywy czasu, może naprawdę dziwić fakt, że
drużyna Pepa Guardioli nie zdołała wykorzystać żadnej ze swoich akcji. Można
było zauważyć zjawisko podobne do tego z pierwszej części spotkania w wykonaniu
Liverpoolu – Obywatelom brakowało skuteczności i chłodnej głowy. Mogli zamknąć
mecz strzelając przynajmniej dwa gole, a mimo to nie zrobili tego.
Jak mawia
klasyk: „niewykorzystane okazje lubią się mścić” i nie inaczej wyglądało to
dziś na Etihad. Gospodarze krótko mówiąc zdrzemnęli się. Klepka na przedpolu,
piłka padła pod nogi Salaha, który zgrabnie oddał ją pod nogi Trenta Alexandra-Arnolda.
Anglik się nie pomylił i pięknym „szczurem” umieścił futbolówkę w siatce. Wielka
radość i wymowna cieszynka prawego obrońcy The Reds pokazały, ile ten gol dla
nich znaczył. Swoje szczęście wciąż starał się ukryć Klopp, który chyba jako
jedyny miał z tyłu głowy to, że była to dopiero 80. minuta.
Mimo
doliczonych 8 minut, Manchester City nie zdołał już pokonać Alissona. Świetnie
wyglądający w tym spotkaniu Doku, stracił tę decyzyjność, która wcześniej
pozwalała na stwarzanie wielu wybornych okazji, w konsekwencji czego, jego
drużyna musiała zadowolić się jedynie jednym oczkiem.
Czy wynik tego
spotkania jest sprawiedliwy? Ciężko jednoznacznie stwierdzić, jednak byłbym bardziej
przychylny opinii, że nie do końca. Mimo swojej wielkiej dominacji i licznych szans,
gospodarze stracili bramkę w końcówce meczu, co można było uznać za zmarnowanie
ich ciężkiej pracy. Z pespektywy Liverpoolu jednak, ten remis znaczy naprawdę
bardzo dużo. Dziś nie byli oni drużyną, która zazwyczaj zachwycała nas w rywalizacjach
z City. Byli cieniem samego siebie, nie wyglądali w cale na świetną ekipę, co
podkreślały słabe występy Salaha, Alissona czy MacAllistera.
Jednakże,
nie można powiedzieć, że sam mecz nie spełnił naszych oczekiwań. Mimo
niewysokiego wyniku, spotkanie to oglądało się naprawdę wybornie. Z przyjemnością
patrzyło się na tempo budowania akcji, przechodzenia spod bramki do bramki. Jednak dla tych, którym jeszcze mało, Premier League przygotowała na dziś całkiem interesujący repertuar, do którego z pewnością warto zajrzeć.
MANCHESTER
CITY 1:1 LIVERPOOL
Zdjęcia:
BBC, LFC Transfer Room.
Komentarze
Prześlij komentarz