Po słońcu zawsze musi przyjść deszcz, a kto się nie zgadza z tymi słowami, niech zajrzy w ostatnie wahania pogody Lechii Gdańsk. Może to zabrzmieć dość niepoważnie, ale gdańszczanie po prostu grają w kratkę. Trzeba więc przyzwyczaić się do tego, że po dobrym, wygranym meczu, kilka dni później obejrzymy wstydliwą porażkę. Chociaż czy dzisiejszą przegraną z Wisłą można zakwalifikować do wstydliwych? Nie byłbym taki pewien tego stwierdzenia, ale zdecydowanie nie był to mecz, który porwał kibiców przed telewizorami…
Pierwsze 20
minut spotkania było prawdziwym koszmarem dla oczu, a potwierdzić może to fakt,
iż pierwsza bramka z 21. minuty była pierwszym celnym strzałem oddanym przez
którąkolwiek ze stron. Ślamazarna gra, marne próby rozegrania piłki i ciągłe
starty obu drużyn sprawiały, że mecz ten naprawdę ciężko się oglądało. Na dowód
chętnie przytoczyłbym jakieś statystki, lecz niestety zdaje się, że takowe nie
są nigdzie zapisane, a szkoda (choć mogę się mylić).
Skłamałbym, gdybym nie powiedział, że poczwórna zmiana, podczas której na
boisko weszli między innymi Fernandez i Bobcek niczego nie zmieniła, ale to
wciąż nie była jakaś spektakularna piłka. Właściwie to Lechia zaczęła stwarzać
konkretne zagrożenie pod bramką rywala około 85. minuty, co poskutkowało podyktowaniem
rzutu karnego dla Gdańszczan. Oczywisty faul na Maksymie Khlanie musiał
zakończyć się decyzją o jedenastce, której to niestety nie
wykorzystał nie kto inny jak Luis Fernandez. Strzał ten nie należał do
najlepszych, więc Kamil Broda nie miał większych problemów z jego wyłapaniem.
I kiedy to wszyscy kibice Lechii zapewne stracili nadzieje na korzystny
rezultat, oto uśmiechnął się do nich Bóg futbolu. Wielki architekt zdecydował
się dać szansę na zrehabilitowanie się hiszpańskiemu pomocnikowi i tym razem
Fernandez się nie pomylił - Lechia w ekstazie, przecież właśnie doprowadzili do czegoś,
co chwilę wcześniej ciężko było uznać za realne. Wynikiem 1:1 zakończyła się druga
połowa spotkania.
I to właśnie
koniec regulaminowego czasu gry okaże się również końcem jakkolwiek skutecznej
gry Lechii. Zmarnowana setka Bobcka, wiele start w obronie, które naprawiać
musiał Antoni Mikułko. Niestety mimo wielu wcześniejszych udanych interwencji, nie zdołał on zatrzymać
dobitki Baeny ze 105. minuty. Młody bramkarz bowiem wypuścił przed siebie piłkę,
którą to skrzydłowy Wisły wbił do pustej już bramki.
Warto też wspomnieć o niesamowitym szczęściu Lechii jeżeli chodzi o decyzję podjętą po analizie VAR, na mocy której sędzia Przybysz zdecydował się przymknąć oko na bandycki wślizg Tomasza Neugebauera na kolano rywala. Jednak sprawiedliwość w tym świecie musi być i karę za kolegę musiał odbyć Maksym Khlan, który to został ukarany drugą żółtą kartką.
W ten sposób mecz dobiegł końca. Lechia skończyła grając w 10-tkę, więc myślę, że do repertuaru powtarzalnych wydarzeń w meczach Biało-Zielonych można spokojnie dodać minimum jedną czerwoną kartkę dla którejś ze stron. W ciągu siedmiu meczów, czerwony kartonik został wyjęty w pięciu, z czego w dwóch aż dwukrotnie, co daje nam 7 wykluczeń w siedmiu meczach. Całkiem niezła i ciekawa statystyka.
Ale teraz tak na poważnie – naprawdę mam nadzieję, że Szymon Grabowski ułoży tę
drużynę, ponieważ drzemie w niej naprawdę niezły potencjał. Gra tu paru fajnych,
młodych piłkarzy, dla których 1. liga to najzwyczajniej w świecie za mało.
Miejsce Lechii jest w Ekstraklasie, zatem czemu Biało-Zielonych w niej nie ma?
Zdjęcia: Wyborcza
Komentarze
Prześlij komentarz